W czerwcu 2020 roku Komisja Europejska wszczęła postępowanie antymonopolowe wobec Apple, mające sprawdzić, czy regulamin sklepu App Store nie narusza unijnych reguł konkurencji. Tego samego miesiąca Tim Cook otrzymał wezwanie od amerykańskiej komisji antymonopolowej, która zdecydowała się wziąć pod lupę największe firmy zajmujące się sprzedażą aplikacji i usług za pośrednictwem internetu. Działania te były spowodowane m.in. coraz liczniejszymi i głośniejszymi protestami twórców aplikacji na urządzenia z systemem iOS, którzy zarzucali firmie Apple, iż prowadzi ona swój sklep w sposób nieuczciwy i szkodzący ich interesom.

App Store, czyli jedyny oficjalny sklep z grami i aplikacjami dla systemów iOS i iPadOS, od samego początku swego istnienia był platformą bardzo zamkniętą i pełną ograniczeń. Apple rządzi swoim sklepem żelazną pięścią, stawiając publikującym w nim deweloperom bardzo wysokie wymagania i bez żadnych skrupułów usuwając z jego katalogu pozycje, które ich zdaniem w jakiś sposób naruszyły regulamin. Takie podejście ma rzecz jasna całkiem sporo dobrych stron. Wiele z wymagań stawianych deweloperom ma na celu zadbanie o wysoką jakość aplikacji publikowanych w App Store, tak by katalog sklepu nie został zalany przez kiepskie, amatorskie programy. Inne zwiększają bezpieczeństwo, eliminując ryzyko nieuczciwych działań ze strony deweloperów w stosunku do klientów, a jeszcze inne dbają o to, by starsze aplikacje były dostosowywane do kolejnych generacji iUrządzeń. Niestety, w regulaminie App Store można też znaleźć przepisy, które rzeczywiście w dość agresywny sposób ograniczają deweloperów i utrudniają im funkcjonowanie. W ostatnich miesiącach nasilił się zwłaszcza konflikt dotyczący kosztów jakie muszą ponosić osoby i firmy publikujące swoje aplikacje w App Store. Temat ten już od dłuższego czasu wzbudzał sporo kontrowersji, jednak teraz zrobiło się o nim głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Ostatnie działania firmy Apple dały bowiem bardzo wyraźnie do zrozumienia, że patrzy ona na deweloperów głównie przez pryzmat tego, ile można na nich zarobić, a nie tego, co ich aplikacje oferują użytkownikom.

Gdy nie wiadomo o co chodzi…

To, że Apple chce zarabiać jak najwięcej na prowadzeniu App Store, nie powinno rzecz jasna nikogo dziwić. W końcu mamy tu do czynienia z firmą, której podstawowym zadaniem jest generowanie zysków, a nie z organizacją charytatywną. Na chwilę obecną Apple zarabia na prowadzeniu App Store na trzy sposoby. Pierwszym z nich są płatne konta deweloperskie wymagane do publikowania czegokolwiek w sklepie. Drugi to reklamy, pozwalające deweloperom i wydawcom promować swoje gry i aplikacje w wynikach wyszukiwania, docierając tym samym do większego grona odbiorców. Trzeci, zdecydowanie najważniejszy, to prowizje pobierane od większości zakupów dokonywanych za pośrednictwem App Store, wynoszące standardowo 30% (niższa prowizja, 15%, pobierana jest od subskrypcji opłacanych nieprzerwanie przez ponad rok, a całkowitym zwolnieniem z prowizji objęte są usługi realizowane poza platformami Apple - np. zamawianie jedzenia przez aplikację restauracji). Wszystkie trzy na przestrzeni ostatnich lat spotkały się z pewną krytyką.

Najmniejsze kontrowersje wzbudzają płatne konta deweloperskie. Wprawdzie są one o wiele droższe niż w innych podobnych sklepach z aplikacjami (dla porównania: za możliwość publikowania w App Store trzeba płacić około 400 zł rocznie, podczas gdy założenie konta deweloperskiego w Google Play wymaga tylko jednorazowej opłaty rzędu 100 zł), jednak mimo wszystko stanowią jedynie kroplę w morzu wydatków ponoszonych dziś przez deweloperów, więc łatwiej przymknąć na nie oko. Wiele zarzutów kierowano natomiast przeciwko reklamom. Jedni mówią wprost, że dla wielu firm stały się już one po prostu obowiązkową dopłatą do publikowania w App Store, gdyż bez nich nie ma szans na dotarcie do klientów, zwłaszcza w tych bardziej „zatłoczonych" kategoriach. Niektórzy narzekają też na to, iż sposób działania reklam oferowanych przez Apple umożliwia konkurującym firmom próby podbierania sobie nawzajem klientów. Prowadzi to do kuriozalnych z punktu widzenia użytkowników sytuacji, gdy po wpisaniu w wyszukiwarkę konkretnej nazwy aplikacji na pierwszym miejscu wśród wyników zamiast interesującego nas tytułu pojawia się reklama jednego z jego konkurentów. Najwięcej kontrowersji budzą jednak oczywiście prowizje, które zdaniem wielu zainteresowanych są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do tego, co Apple daje od siebie w zamian, co szkodzi głównie małym firmom, powiększając i tak już spore ryzyko, jakim dziś jest próba wejścia na rynek App Store z nową aplikacją bądź grą.

Wszystkie opisane powyżej zarzuty zwykle spotykają się z dwoma dość oczywistymi kontrargumentami. Po pierwsze, jako iż Apple zbudowało od zera nie tylko App Store, ale też cały działający wokół tego sklepu „ekosystem", ma prawo do ustalania w nim swoich zasad, na które deweloperzy godzą się dobrowolnie publikując tam swoje produkty. Po drugie, statystyki pokazują jasno, iż średnie przychody z App Store są znacznie wyższe niż w konkurencyjnych sklepach, co powinno w wyraźny sposób niwelować problem wysokich kosztów publikowania tam swoich aplikacji. Z tego powodu deweloperom ostro krytykującym warunki współpracy stawiane przez Apple przypisywana jest często łatka chytrych krętaczy, próbujących zwiększyć swoje zyski poprzez unikanie płacenia pieniędzy, które się tej firmie po prostu uczciwie należą. Trzeba jednak pamiętać o kilku rzeczach. Po pierwsze: statystyki zarobków w App Store zawyżane są przez wielkie firmy, natomiast utrudnienia i ograniczenia dotykają wszystkich, a zwłaszcza tych mniejszych deweloperów, którzy i tak bardzo często ledwo balansują na granicy opłacalności. Po drugie: wiele z reguł rządzących dziś App Store, w tym 30% prowizja od większości zakupów, powstało jeszcze w 2008 roku, kiedy rynek gier i aplikacji mobilnych dopiero raczkował i rządził się innymi prawami. W tamtych czasach konkurencja była stosunkowo niewielka, płacenie za aplikacje było dla użytkowników czymś normalnym, mało kto słyszał o takich pomysłach jak mikropłatności i subskrypcje a wielkie firmy traktowały App Store jako co najwyżej ciekawostkę, zostawiając pole do popisu mniejszym deweloperom. 30% prowizja była wtedy uzasadniona tym, iż sklep ten rzeczywiście stanowił dla deweloperów łatwy i wygodny sposób na dotarcie do klientów chętnych do wydawania pieniędzy. Z biegiem lat wyewoluował on jednak w zupełnie innym kierunku. Dziś większość użytkowników oczekuje, że wszystkie aplikacje będą dostępne za darmo lub bardzo tanie, mikropłatności, reklamy i subskrypcje stały się najpopularniejszymi metodami monetyzacji a rankingi popularności okupywane są przez produkcje, za którymi stoją wielkie korporacje. Samo publikowanie w App Store dawno już przestało być więc niemal pewnym sposobem na sukces, a stało się trudną i ryzykowną grą, na którą coraz mniej deweloperów może sobie pozwolić. Niestety, firma Apple zamiast próbować w jakiś sposób wspomóc ich i lepiej dostosować reguły swojego sklepu do tych zmian postanowiła zachować się wręcz odwrotnie, w ostatnich latach jeszcze bardziej dokręcając śrubę kolejnymi utrudnieniami i ograniczeniami. Nie dziwi więc, że z roku na rok deweloperzy coraz głośniej wyrażają swoje niezadowolenie z warunków współpracy, czasem wręcz jawnie buntując się wobec reguł stawianych przez Apple.

Bunt w sadzie

Jak już wcześniej wspominałem, najwięcej zastrzeżeń wśród deweloperów wzbudzają prowizje pobierane przez Apple od większości zakupów dokonywanych w App Store. Najgłośniejsza krytyka od dłuższego czasu płynie ze strony Spotify, głównego konkurenta Apple na rynku muzycznych serwisów streamingowych. Firma ta w ubiegłym roku zorganizowała nawet szeroko zakrojoną kampanię informacyjną, w której zarzucała Apple m.in. próby manipulowania rynkiem poprzez nierówne traktowanie deweloperów. Według Spotify, firmy i usługi związane z Apple mogą liczyć na preferencyjne traktowanie i zerowe prowizje, co daje im przewagę nad niezależnymi deweloperami, którzy muszą płacić pełne 30%. Zarzut ten nie był jednak wówczas poparty mocnymi argumentami (jako główny przykład usługi nieuczciwie zwolnionej z opłat podawano… Apple Music), dlatego też wiele osób (w tym piszący te słowa) traktowało całą sprawę bardziej jako zagrywkę PR-ową. Kilka miesięcy później okazało się jednak, że oskarżenia stawiane przez Spotify były w pewnym sensie prorocze. Firma Apple zdecydowała się bowiem nawiązać bliższą współpracę z kilkoma serwisami VOD, częściowo zwalniając je z płacenia prowizji, co w praktyce dało im pewną przewagę nad innymi podobnymi serwisami, których twórcy nie byli w tak dobrych stosunkach z właścicielami App Store.

Spotify nie jest zresztą jedyną firmą, która krytykuje podejście Apple do kwestii prowizji w App Store. Tim Sweeney z Epic Games wielokrotnie powtarzał, że Apple nie oferuje ze swojej strony deweloperom nic, co usprawiedliwiałoby tak wysoką prowizję, która wręcz uniemożliwia zaistnienie w App Store wielu mniejszym firmom. Brad Smith z Microsoftu porównał Apple do strażnika, który wybudował sobie wielki mur z jedną pilnie strzeżoną bramką i pobiera sowite opłaty za przepuszczanie przez nią ludzi. Dodał też, że to właśnie przez takie bariery nowe pokolenia deweloperów mają trudniejszy start w branży niż ich poprzednicy. Mniej delikatny w swoich porównaniach był natomiast David Heinemeier Hansson, współtwórca Basecamp, według którego Apple zachowuje się jak mafia, która pobierając haracz wmawia okradanym, że to dla ich własnego dobra.

Głośna krytyka to jedno, jednak ostatnimi czasy coraz więcej twórców aplikacji decyduje się wyrażać swoje niezadowolenie z warunków stawianych przez Apple w sposób bardziej konkretny. Nikogo nie zaskoczy chyba, iż jedną z pierwszych dużych firm, które otwarcie zbuntowały się przeciwko zasadom App Store, było Spotify. W 2015 roku firma ta zaczęła otwarcie zachęcać swoich klientów do zaprzestania opłacania subskrypcji za pośrednictwem App Store i przerzucenia się na płatności bezpośrednio przez ich stronę internetową. Jakiś czas później zdecydowała się zaś kompletnie zrezygnować z obsługiwania płatności przez App Store, a co za tym idzie również płacenia firmie Apple wiążących się z tym prowizji. W jej ślady poszło później wiele innych dużych firm, m.in. Netflix i Amazon. Apple próbowało się wprawdzie bronić przed takimi praktykami, wprowadzając do swojego regulaminu punkt zakazujący informowania w aplikacjach o zewnętrznych metodach płatności, jednak nie zniechęciło to żadnej z wspomnianych firm. Wprawdzie ich aplikacje stały się przez to mniej intuicyjne w obsłudze, bo nowi użytkownicy muszą teraz na własną rękę domyślać się, jak kupić konto premium w Spotify, subskrypcję Netflixa czy ebooka w aplikacji Kindle, jednak firmy te uznały najwyraźniej, iż jest to niewielka cena za zwiększenie przychodów o niemal jedną trzecią.

Firma Apple znalazła się więc w bardzo niekomfortowej sytuacji. Z jednej strony nie mogła po prostu ot tak pogodzić się ze stratami finansowymi (wg. analityków z Sensor Tower prowizje z samego Netflixa przynosiły ok. 256 milionów dolarów rocznie), zwłaszcza iż oczywistym było, że w ślad ze niepokornymi gigantami szybko pójdą mniejsi gracze. Z drugiej zaś nie mogła ryzykować, że zaostrzanie konfliktu doprowadzi do usunięcia wielu bardzo popularnych aplikacji z App Store, gdyż to rozwścieczyłoby użytkowników i zaszkodziło jej wizerunkowi. Przez pewien czas wydawało się, że deweloperom ostatecznie uda się wygrać tę zimną wojnę, a kontrowersje wokół prowizji zaczęły nawet trochę przycichać. W ostatnich miesiącach wszystko uległo jednak zmianie za sprawą kilku zaskakujących decyzji Apple, które doprowadziły do ponownego zaognienia konfliktu.

Co wolno wojewodzie…

15 czerwca bieżącego roku twórcy popularnej aplikacji Basecamp opublikowali w App Store swój nowy produkt - aplikację ich płatnej usługi pocztowej Hey. Podobnie jak wielu innych deweloperów oferujących usługi oparte na subskrypcjach zdecydowali się obsługiwać wszelkie płatności poza App Store, by nie musieć płacić prowizji dla Apple. Dzień po premierze postanowili opublikować pierwszą aktualizację, naprawiającą kilka pomniejszych błędów, jednak została ona odrzucona ze względu na naruszenie regulaminu sklepu. Gdy deweloperzy skontaktowali się z przedstawicielami Apple by wyjaśnić tę sprawę dowiedzieli się, że problemem jest właśnie to, iż nie korzystają oni z płatności za pośrednictwem App Store. Usłyszeli też, że ich aplikacja z tego powodu nigdy nie powinna zostać dopuszczona do publikacji i jeśli w najbliższym czasie nie wprowadzą odpowiednich zmian zostanie ona usunięta ze sklepu. Po zwróceniu uwagi, że wiele aplikacji w App Store działa na takiej zasadzie, dowiedzieli się, że regulamin dopuszcza realizowanie płatności poza sklepem w niektórych przypadkach, jednak ich aplikacja się do tego nie kwalifikuje.

Apple dość często prezentuje bardzo swobodne podejście do interpretowania zasad własnego sklepu w zależności od aktualnych potrzeb, w czym bardzo pomaga fakt, iż jego regulamin został napisany w sposób pozostawiający spore pole do różnych interpretacji. W powyższym przypadku kluczowe są punkty 3.1.1 i 3.1.3(a). Ten pierwszy informuje, iż wszystkie płatności odblokowujące dodatkowe funkcje w aplikacji muszą być realizowane za pośrednictwem App Store, a użytkownik nie może być informowany o innych sposobach płatności. Drugi zezwala jednak na umożliwianie użytkownikom dostępu do treści, które zakupili wcześniej korzystając z tej samej aplikacji bądź usługi na innych platformach, i to właśnie na tym punkcie opierają swoje działanie takie aplikacje jak Netflix i Spotify. Wprawdzie punkt ten zaznacza, że z przywileju tego mogą korzystać tylko niektóre rodzaje aplikacji, m.in. serwisy muzyczne i VOD, jednak ich lista kończy się dość ogólnikowym „i inne dopuszczone usługi", co w teorii pozwala podciągnąć pod ten punkt każdą aplikację oferującą subskrypcje, w tym również Hey. Tym razem przedstawiciele Apple postanowili jednak zinterpretować regulamin w inny sposób, uznając, że aplikacje pocztowe nie kwalifikują się jako "inne dopuszczone usługi", więc nie są objęte punktem 3.1.3(a). Problem w tym, że w App Store można już znaleźć inne aplikacje pocztowe działające w taki sposób, np. całkiem popularny Newton.

Zdaniem Davida Heinemeiera Hanssona, jednego z współtwórców Hey, cała ta sytuacja pokazuje, jak Apple próbuje wymuszać uległość na mniejszych deweloperach, interpretując własne zasady w niekorzystny dla nich sposób i grożąc wyrzuceniem ze sklepu, podczas gdy większe firmy mogą liczyć na specjalne traktowanie, gdyż wchodzenie z nimi w konflikt mogłoby być zbyt ryzykowne. Hansson zaznacza jednak, iż tym razem Apple mocno się przeliczyło, gdyż prowadzona przez niego firma jest w wystarczająco dobrej sytuacji finansowej, by móc pozwolić sobie na przeciwstawienie się właścicielom App Store, zaś on sam nie zamierza milczeć w obliczu tych nieuczciwych praktyk. Można jednak śmiało założyć, że wcześniej w podobnej sytuacji znalazło się wielu innych mniejszych deweloperów, którzy nie mogąc pozwolić sobie na podobny „luksus" postanowili dostosować się do żądań Apple. Co gorsza o ile w większości takich przypadków zapewne rzeczywiście chodzi tylko o chęć wyegzekwowania 30% prowizji, to jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by Apple stosowało podobne techniki także do mniej etycznych celów, np. eliminowania zawczasu potencjalnych przyszłych konkurentów.

Sherlock wiecznie żywy

David Cicilline, członek amerykańskiej komisji antymonopolowej, która jeszcze w tym miesiącu ma przesłuchać Tima Cooka, uważa, że na chwilę obecną nic nie powstrzymuje Apple przed wykorzystywaniem swoich wpływów do szkodzenia mniejszym firmom, mogącym w jakiś sposób stanowić zagrożenie dla jej interesów. Osoby śledzące poczynania Apple od dłuższego czasu znają zapewne termin Sherlocking, określający niezbyt chlubną praktykę tej firmy polegającą na kopiowaniu pomysłów mniejszych deweloperów, a następnie „miażdżeniu" ich swoją rynkową przewagą. Przynajmniej dwa niedawne przypadki takiego postępowania wiązały się właśnie z wykorzystaniem pełnej władzy nad App Store w taki niezbyt uczciwy sposób. Gdy twórcy f.lux, popularnej aplikacji dla macOS, na której Apple wzorowało funkcję Night Shift, chcieli wprowadzić do sprzedaży jej wersję dla iUrządzeń, nie została ona dopuszczona do sklepu pod pretekstem naruszania regulaminu. Z kolei aplikacja BlueMail, która oferowała opcję generowania losowych adresów e-mail do wykorzystywania podczas rejestracji w różnych serwisach, została wyrzucona ze sklepu niemal natychmiast po tym, jak Apple wprowadziło podobną funkcję bezpośrednio w swoich systemach. Jak twierdzi Cicilline, sytuacje, w których Apple wykorzystuje swoją całkowitą kontrolę nad App Store do rzucania kłód pod nogi mniejszym firmom, szkodzą nie tylko deweloperom, ale też całej branży, spowalniając jej rozwój i wykluczając z gry wiele świetnych firm mających potencjał, by w przyszłości namieszać na rynku. Na takich działaniach ostatecznie tracą zaś nie tylko sami deweloperzy, ale też użytkownicy produktów Apple.

Podsumowanie

Stworzenie iPhone'a, iPada i całego wielkiego rynku aplikacji i usług funkcjonującego wokół tych dwóch urządzeń to bez wątpienia jeden z największych sukcesów w historii Apple. Warto jednak pamiętać, że nie byłby on możliwy, gdyby nie pomogli w nim deweloperzy tworzący gry i aplikacje dla tych urządzeń. Można by więc oczekiwać, że jako współautorzy sukcesu będą oni traktowani z nieco większą uczciwością i zrozumieniem. Liczę na to, że Apple samo zmieni swoje postępowanie, zanim sklep App Store stanie się tak nieprzyjazny, że mali i średni deweloperzy zaczną omijać go szerokim łukiem. Coraz bardziej obawiam się jednak, że ewentualne zmiany nie będą wynikiem refleksji ze strony Apple, lecz przymusu nałożonego przez którąś z rządowych komisji.

Artykuł ukazał się pierwotnie w MyApple Magazynie nr 7/2020

Pobierz MyApple Magazyn nr 7/2020